TOREBKI. Temat rzeka, słowo odmieniane przez wszystkie przypadki przez blogerki modowe oraz wyznacznik statusu, nawet jeśli nie społecznego (zależy, kto jakie ma priorytety), to z pewnością blogerskiego. Czasy, w których szczytem marzeń było posiadanie torby z najnowszej kolekcji Zary odeszły bezpowrotnie i teraz, wraz z przybyciem nad Wisłę tzw. marek high fashion, chcemy mieć torebki lepsze, droższe i koniecznie od projektanta. Koniecznie znanego, bo po co nam torba, której nie rozpozna żadna koleżanka. Kto wtedy będzie umierać z zazdrości? Prawdziwi koneserzy mody? Raczej nie, bo oni zazwyczaj nie zazdroszczą tak przyziemnych rzeczy.
Dobrze, że mamy takie aspiracje modowe. Sama posiadam torebki od projektantów i żadnego zakupu nie żałuję, nawet jeśli za cenę jednej skórzanej torebki mogłabym mieć siedem z pierwszej lepszej sieciówki. Wiem, że nie jestem wyjątkiem. Sporo moich znajomych decyduje się na zakup droższej torby, traktując to jak pewien rodzaj inwestycji. I to inwestycji na lata, bo torebki z sieciówek obliczone są na sezon (góra dwa), a przy częstym użytkowaniu służą nam tylko kilka miesięcy. Dlatego zamiast co roku wydawać (a w zasadzie wyrzucać) pieniądze na coś, co i tak zaraz wyląduje w koszu, albo będzie ukrywać się w szafie, lepiej wydać pieniądze raz a dobrze. Któż z nas nie zachwyca się klasyczną torebką Chanel?! Albo torebkami Hermesa, które do niedawna stanowiły prawdziwy wyznacznik zasobności portfela?!
Kilka lat temu postanowiłam sobie, że jak już będę zarabiać na swoje utrzymanie, to co miesiąc będę odkładać trochę pieniędzy, a później kupię sobie torebkę Hermesa. W przeciągu tych kilku lat moje poglądy trochę ewoluowały i wprowadziłam do swojego słownika pojęcie 'niemoralnej ceny'. Towarzyszy mi ono do dzisiaj, głównie przy temacie torebek. Torebki od projektantów są drogie i czasami płaci się nie za surowce, a za markę i całą jej historię. Nie zmienia to faktu, że torebki Hermesa nadal bardzo mi się podobają (czytałam nawet, że im większa, tym tańsza, a znając swoje zamiłowanie do toreb rozmiaru małej walizki, myślę, że jest jakaś nadzieja na sfinalizowanie zakupu). Chociaż jeśli już miałabym kupować coś z logo tej właśnie marki, to wybrałabym szal. Kiedyś miałam okazję trzymać w rękach ich szal wykonany w 100% z kaszmiru. Przepiękny amarantowy kolor i kwieciste wzory. Do tej pory pluję sobie w twarz, że go nie kupiłam (a akurat mogłam!).
Wracając do kultowych torebek Hermesa, to widziałam już tyle rozmaitych wariacji na ich temat (lepszych lub gorszych), że doszłam do wniosku, że nawet jak będę latać dumnie z oryginałem, to i tak większość nie zwróci na niego uwagi i pomyśli sobie, że to kolejna bazarowa replika. Poza tym już widzę siebie siedzącą i zalewającą się łzami z powodu pojawienia się pierwszej rysy na torebce, za cenę której mogłabym sprawić sobie całkiem przyzwoity samochód. Jedynym rozwiązaniem byłoby trzymanie torby w folii tudzież jakimkolwiek innym opakowaniu chroniącym przed zniszczeniem. Niestety, póki co Hermes nie wpadł na pomysł rodem z pokazu Chanel.
Kolejną popularną (a z pewnością najczęściej podrabianą marką na świecie) jest Louis Vuitton. W tamtym roku marka zawitała do Polski. Trudno powiedzieć, czy pojawił się szał na Vuittona, bo już wcześniej dało się zaobserwować krajan dumnie spacerujących Chmielną i Nowym Światem z najpopularniejszymi modelami marki. Często o dość wątpliwym pochodzeniu.
Jak wiadomo, podróże kształcą. I to nie tylko tak, że poznajemy nowe miejsca, uczymy się nowego języka i stajemy się bardziej otwarci na świat. Jeśli pojedziemy do jakiegoś nadmorskiego zagranicznego kurortu (ja akurat mam doświadczenie z południa Hiszpanii, ale również z Rzymu), to z całą pewnością przechadzając się promenadą zauważymy ludzi, którzy na ogromuch płachtach materiału mają porozstawiane dziesiątki torebek. Przeważa Louis Vuitton (oczywiście wyżej wymienione modele), a w Hiszpanii dochodzi do tego jeszcze Carolina Herrera. Jak łatwo się domyślić są to podróbki (i to wcale nie takie tanie). Oczywiście handlarze podróbkami są ścigani, a w miejscach handlu regularnie pojawiają się patrole policji, ale ja osobiście uważam, że karać należy nie tylko sprzedających, ale także kupujących. Bo to dzięki nim interes się kręci. Gdyby nie było chętnych na marne podróbki, to i nie byłoby ich masowej produkcji.
Wychodzę z założenia, że jeśli mnie nie stać, to nie kupuję. Nie kupuję ani oryginału, ani czegoś, co jest tylko jego marną repliką (łatwą do rozpoznania dla wprawnego oka). Niestety pod tym względem jestem w mniejszości. I pewnie jeszcze długo pozostanę.
Na temat kupowania podróbek powstało wiele artykułów; są nawet blogi specjalizujące się w tropieniu replik kultowych torebek. Dlatego też nie będę tutaj wymieniać szkód, jakie wyrządza kupowanie rzeczy wątpliwego pochodzenia. Każdy świadomy konsument pewnie je doskonale zna, a jeśli nie, to właśnie teraz jest okazja, aby nadrobić zaległości.
Chciałabym jednak poruszyć inną istotną dla mnie kwestię. Nazywam to roboczo 'opatrzeniem się'. O co chodzi? Już tłumaczę. Jeśli idąc ulicą mijam 10 osób z identyczną torebką, jakkolwiek luksusowa by nie była, to przestaję ją uważać za coś wyjątkowego. Nie jest już to rzecz, która 'zrobi stylizację', nieważne, czy będę mieć na sobie strój wiejskiej gosposi, czy tak modny ostatnio minimalizm. I jeśli po całym dniu wracam do domu i próbując zliczyć osoby z torbami Vuittona, łapię się na tym, że brakuje mi palców u rąk i nóg, to dochodzę do wniosku, że to chyba nie jest aż taki luksusowy towar (za jaki kiedyś torby Vuittona były przeze mnie uważane). Nie jest oczywiście prawdą, że Louis Vuitton nie jest marką luksusową. Ceny mniej popularnych modeli torebek potrafią zwalić człowieka z nóg, a będąc w salonie w Wiedniu zawsze czuję ten powiew wyjątkowości i pracy nad detalem (no chyba, że akurat trafię na grupę turystów z Dalekiej Azji; wtedy czuję się jak na straganie w dzień targowy).
Z moich obserwacji wynika, że ludzie i tak najchętniej kupują najpopularniejsze modele Vuittona. Nie jest chyba żadną tajemnicą, że są one najtańsze. Pewnie dlatego też mi się nie podobają. Oczywiście nie jest tak, że muszę mieć wszystko najdroższe i najlepsze, ale lubię rzeczy mniej oczywiste. I chyba najważniejsze: nie lubię, kiedy z moich ubrań krzyczy logo i informuje otoczenie o tym, ile warta jest moja stylizacja. To chyba jest też powód, dla którego klasyczne modele Vuittona niezbyt do mnie przemawiają. Wychodzę z założenia, że świat nie musi wiedzieć, że mnie stać na takie wydatki. Ale oczywiście od tej reguły jest wyjątek i są dwie torebki z logo LV, które jakiś czas temu skradły moje serce (Pochette Metis Monogram i Capucines MM). Może nie oddałabym za nie Chicago, Paryża i Krymu, ale nie ukrywam, że mi się podobają, bo są proste i pasowałyby mi do wielu rzeczy.
Louis Vuitton to jednak nic w porównaniu z jedynym słusznym Michaelem. Korsem rzecz jasna. Ta marka również w zeszłym roku zadebiutowała na polskim rynku. W Galerii Mokotów otworzono sklep (co w moich oczach pozbawiło w dużej mierze markę statusu luksusowej; jedyny sklep, który nie przeszkadza mi w żadnym centrum handlowym to LaMania i mimo, że nie jestem fanką pani Joanny, to wnętrza bardzo mi się podobają i mogłabym w nich zamieszkać). Idealnie biały, idealnie oświetlony i idealnie zniechęcający moje oczy do wizyty. To nie jest tak, że nie lubię białych wnętrz. Lubię i to bardzo, nawet w takim mieszkam. Ale w połączeniu z metalowymi wykończeniami (zakładam, że tak jest, bo dla mnie w tym sklepie wszystko się błyszczy i świeci; obsługa też), światłem i biżuterią, daje to zbyt dużo wrażeń i nigdy nie wiem, na co mam się spojrzeć. Obsługa, poza tym, że świecąca, to podobno profesjonalna. Rzeczywiście, jeśli coś kupujesz (dużo i drogo), to będą jak wierny pies u nogi. Ale jeśli tylko przyjdziesz i się rozglądasz, to czasami możesz wejść i wyjść niezauważony. Duży błąd, bo tzw. asystentów sprzedaży w sklepie cała masa. Chociaż z drugiej strony ja nigdy nie wyglądam na osobę, która przyszła coś kupić. Powiem nawet więcej: ja zazwyczaj nie wyglądam na osobę, którą na takie wydatki stać. To pewnie dlatego, że nie wymachuję swoimi torebkami na prawo i lewo dumnie prezentując ich logo. Więc w sumie po co taki personel miałby się mną interesować, skoro i tak pewnie nic nie kupię?
To była krótka dygresja, a teraz do rzeczy: pijawił się Kors. I to nie tylko w Galerii Mokotów. Pojawił się także na ulicach i jest ulubioną marką chyba wszystkich grup wiekowych. Zdarza mi się widzieć dziewczynki w wieku gimnazjalnym dumnie obnoszące się z popularnym modelem torebki. I jeśli Vuitton mi się opatrzył, to nie wiem, jak nazwać swój stosunek do Jedynego Słusznego. Tym bardziej, że tutaj pojawiają się podróbki, jakieś adaptacje klasycznych modeli, normalnie cuda wianki! Jedyne, co mi teraz do głowy przychodzi to radość, że kilka lat temu będąc w outlecie Korsa stanowczo odrzuciłam kuszącą propozycję rodziców i Korsa sobie nie kupiłam. A nie był to nawet ten najpopularniejszy (i pewnie znowu najtańszy) model. Pamiętam, że była to granatowa torebka na ramię, niczym nie usztywniana, a zamiast wielkiego logo był breloczek, którego łatwo mogłabym się pozbyć. Takiej torebki w Polsce nigdy nie widziałam, ale to nie zmienia faktu, że czułabym się dziwnie mając coś, z czym paraduje pół miasta.
Kiedyś myślałam, że pewne torebki są kultowymi symbolami i jeśli nas stać, to trzeba je kupić, bo są takie wyjątkowe. Teraz, kiedy większość tych torebek widzę codziennie na róznych blogach, dochodzę do wniosku, że gdyby nie metka i cała otoczka, to pewnie nosilibyśmy w nich kartofle z targu.
Dobra luksusowe dają nam to poczucie wyjątkowości, awansu społecznego i nie wiem, czego jeszcze, bo ja nigdy tego nie czułam. Jak już weszłam w posiadanie wielkiej czarnej torby Missoni, to nosiłam ją codziennie, świątek piątek i niedziela, a przy okazji zrobiłam porządek w szafie i pozbyłam się taniego badziewia. Nie było żadnych ekscytacji, na instagrama nie wrzucałam zdjęć z dziwnymi hasztagami. Kupiłam torebkę i zaczęłam ją nosić. Bo po to ją kupiłam.
Podoba mi się wiele torebek znanych marek. I tak, jak kiedyś mówiłam, że odłożę na Hermesa, tak teraz obiecuję sobie, że odłożę na coś równie markowego, ale odrobinę tańszego. Równie klasycznego, ale może nie aż tak popularnego. Żebym nie musiała za każdym razem złościć się, że jestem wrzucana do tego samego worka, co aspirujące galerianki, dla których wyznacznikiem wartości człowieka jest posiadanie torebki ze znanym, jedynie słusznym logo.
img.src_tumblr
1 comment:
Już to mówiłam,ale uwielbiam to z jaką łatwością i jak mądrze opisujesz swoje przemyślenia. A uwierz mi,że w dzisiejszym świecie nie jest to powszechna umiejętność! Podobnie myślimy w kilku kwestiach,bo i mnie przeraża ilość podróbek,bieli w sklepach Korsa (i przyznam,że ja również nie mogę się na niczym skupić tyle tam się błyszczy i krzyczy 'kup mnie'). Choć muszę wyznać,że radość z zakupu pierwszej,konkretnej torby za własne,zarobione pieniądze przysłoniła mi troszeczkę mózg i tagi na insta poleciały... Ale przynajmniej był to jeden z elementów zdjęcia,a nie jedyny (choć przyznam,że z racji rozmiarów torby mógł przykuć uwage i nieee,wcale nie bylo to moim celem!hahaha) Reasumując, polecam Tory Burch,bo choć z początku zastanawiałam się nad wieloma innymi,popularniejszymi projektantami (między innymi Korsem),to stwierdziłam,że chcę przede wszystkim mądrze wydać pieniądze,a nie skupić się tylko na nazwisku... Bo wolę mieć coś,co nie jest aż tak popularne i nie będzie krzyczało,że mnie stać,ale jest przemyślane,pięknie wykończone i pomieści milion moich kosmetyczek i kabli,niż wydać dwa razy tyle na torebkę jakich milion już na naszych ulicach,a potem jeść tylko kanapki z dżemem przez najbliższe kilka miesięcy! A poza tym,być może przemawia przez mnie próżność,ale oglądając wykończenie mojej torebki i fakt,ze nie spotkalam jeszcze nikogo z taka torebka na ulicy sprawia,ze mam wrazenie,jakby zostala stworzona specjalnie dla mnie... Ah...No to jak,na jaką torebke zbieramy na przyszly rok!? Haha
Xoxo
Pam
Post a Comment